wtorek, 27 stycznia 2015

Humor, rzecz poważna

Stefan Wiechecki (1896-1979)

Jeśli przyjdzie nam jeszcze kupować bukiecik od ulicznej kwiaciarki, pamiętajmy, aby nie wybrzydzać za długo, bo może się to skończyć tak:

Wrogowi nie życzę takiej klijentelii! Przyjdzie taka klępa jedna z drugą, cały zapach z kwiatu wywącha, wybierze najładniejsze sztuki, wytarguje z człowieka ostatnią żyłę, zielonego za darmochę każe sobie dodać i jeszcze się pyta, czy jej bukiet prędko nie opadnie. A cholera jasna wi, czy opadnie, czy nie. Jak chcesz, ślajo, mieć rzecz trwałe, na wieki wieków ament, to sobie włoskich orzechów kup albo świętojańskiego chleba. Kwiat jest kwiat i zwiędnąć musi. Taki to ten nasz handel. [1]

Twórczość Stefana Wiecheckiego „Wiecha” (1896-1979), zwanego Homerem warszawskiej ulicy, powraca na należne jej miejsce. Najwyższy czas. Potrzeba nam teraz dobrego dowcipu. Co więcej, problematyka zawarta w opowiadaniach wciąż jest aktualna, a to już niezaprzeczalny dowód maestrii autora (od ukazania się pierwszych publikacji minęło już ponad 70 lat).

Barwny i niezwykle plastyczny język, jakim operują bohaterowie jego felietonów, szybko zaskarbia sobie względy czytelnika. Takie zwroty jak: „wysoka obdukcjo/eksmisjo”, „przypuszczam, że wątpię” czy [taka a taka] „za wieczną ondulację szarpana” błyskawicznie trafiały do mowy potocznej. Szczególnie modne były wśród członków elit, które poczytywały sobie to za przejaw swego rodzaju obycia w towarzystwie (sic!). Ponoć małżonka ostatniego przedwojennego Ministra Spraw Zagranicznych, JE Józefa Becka, wypisywała „wiechem” zaproszenia na dyplomatyczne rauty. Wyobrażam już sobie jakby to mogło wyglądać:

Jego jekscelencja minister i ja, pragniem państwa zaprosić na ochlaj do Brühla* we piątek, znaczy ósmego. Hasena będzie jak się patrzy. Towarzystwo zagraniczne, otrzaskane, znakiem tego panów obowiązuje frak na zawiasach!

Informuje się szanowne klijentele, że o wiela nie potwierdzą przybycia do wtorku (znaczy piątego), już ja się z niemi choleramy tak oblece, że u Świętego Ducha za nieboszczyków się ostaną.

Z poważaniem

Ministrowa
---
* W Pałacu Brühla mieściło się przed II wojną światową Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP.


Język, jakim posługują się bohaterowie opowiadań, oparty został w całości na gwarze warszawskiej, co dodaje mu nieskrywanej autentyczności i swojskości. Przyjmuje się, że warszawskie gwary, w liczbie ok. pięciu [2], zróżnicowane były w stopniu nie mniejszym niż dialekty językowe na obszarze danego państwa - lecz to już temat na oddzielną publikację.

Zdaje się, że za fenomen twórczości Wiecha odpowiada właśnie ów język - ogołocony z klasycznych wulgaryzmów, a jednak nie mniej zjadliwy i celny. Brak w tekstach wulgaryzmów jest znamienny, możemy być przecież pewni (ba! więcej niż pewni), że osoby z półświatka nie stroniły od takowych. Wiech, zastępuje je pieczołowicie wypracowanymi eufemizmami, co już samo w sobie jest śmieszne - wiemy przecież co się za nimi kryje (patrz: casus skeczu pt. „Martwa papuga” kabaretu Monty Python).

Treść opowiadań, choć tematycznie niemal jednorodna, każdorazowo zaskakuje świeżym spojrzeniem i trafną obserwacją. Jan Lechoń dopowiada:

[Wiech] zdołał opisać bodaj tysiąc razy pijaństwo i mordobicie, za każdym razem inaczej. [3]

Aby pojąć skąd u Wiecha taka płodność należy, choćby pobieżnie, prześledzić jego biografię.

Urodził się i wychował na Woli, gdzie od małego miał kontakt z warszawskim „narzeczem”. Chłonął język półświatka na tyle szybko, że rodzice wysłali go do oddalonego gimnazjum, aby uchronić syna przed wkroczeniem na złą ścieżkę. To się udało. Po ukończeniu szkoły młody Wiechecki zamiast do kryminału, wstąpił do I Brygady Legionów Polskich (1916), dowodzonej wtedy przez Józefa Piłsudskiego (wówczas w stopniu brygadiera).

Stało się jednak tak, że z tej młodzieńczej fascynacji pospolitymi ludźmi i ich sprawami uczynił sobie Wiech temat przewodni swojej działalności twórczej. Nie nastąpiło to jednak od razu, bowiem po powrocie do cywila, młody kawalerzysta postawił na rozwijanie swej pasji aktorskiej. Próbował też sił jako scenarzysta i autor sztuk. W latach 1924/26 pełnił funkcję dyrektora założonego przez siebie Teatru Popularnego, potocznie zwanego „Popularniakiem”. Mieścił się on na rogu ulic Wolskiej i Młynarskiej w pomieszczeniach przejętych po bankrutującym kinie „Europa” (bankrutująca Europa? A to Ci dopiero!).

Po przekazaniu teatru w obce ręce, Wiech trafił do redakcji Kuriera Warszawskiego, a następnie Kuriera Czerwonego (od 1932 nazwa brzmiała Dobry Wieczór! Kurier Czerwony), gdzie objawił w pełni swój talent, przedstawiając w zabawny sposób perypetie zwykłych ludzi. W poszukiwaniu dalszych inspiracji, przyjął rolę sprawozdawcy sądowego w sądzie grodzkim – w sądach tych rozpatrywano sprawy mniejszej wagi takie jak: drobne kradzieże, bójki, sąsiedzkie swary (toć woda na młyn dla takiego autora). Sprawy te, z uwagi na swój charakter, często gromadziły spore audytoria. Sądy zaś organizowano w podnajmowanych prywatnych mieszkaniach. Można sobie zatem wyobrazić atmosferę swojskości i folkloru jaki tam panował. Łatwo można tej atmosfery doświadczyć otwierając (i czytając) dowolny zbiór przedwojennych opowiadań autora.

Warto zwrócić uwagę, że pod płaszczykiem satyry, autor obnaża tam niemal wszystkie nasze grzechy. Może nie zdajemy sobie sprawy z tego od razu, ale śmiejąc się z opowiadań Wiecha, śmiejemy się z samych siebie, choć przecież, nie ma w tym doprawdy nic śmiesznego (vide: film w reżyserii Marka Koterskiego pt. „Nic śmiesznego”).

Stefan Wiechecki jest też autorem dwóch powieści, „Café Pod Minogą” oraz „Maniuś Kitajec i jego ferajna”. Na podstawie pierwszej z nich nakręcono film pod tym samym tytułem w reżyserii Bronisława Broka. Wiech brał udział w pracach nad scenariuszem.

Miłośnikom historii polecam szczególnie cykl zatytułowany „Helena w stroju niedbałem”. Przedstawiono tam dzieje Polski okiem mieszkańca warszawskiej Pragi, Teofila Piecyka. Autor zaznacza jednak, że nie przeczytamy tam o Wandzie, co nie chciała foksdojcza, ani o królu Kraku, któren miasto Kraków założył. Dzieje właściwe zaczynają się od boskiej interwencji, która wprowadziła na tron dynastię Piastuszkiewiczów. Opowieść kończy się dopiero przy królu Stasiu (Stanisław August Poniatowski), któren stołówkę dla poetów w Łazienkach prowadził. [4]

Brakuje nam dziś Stefana Wiecheckiego i jego oryginalnych postaci. Mogłyby wprowadzić trochę humoru i dystansu do współczesnych wypadków. Tylko skąd teraz czerpać wzorce? Warszawski folklor tamtych lat minął bezpowrotnie.  

Piotr Gruchała

[1] Stefan Wiechecki, Bitwa w tramwaju, Robert Stiller red., Wydawnictwo Etiuda, Kraków 2007, 145.
[2] Paweł Szczutowski. Wiech wciąż nieznany. „Stolica, Warszawski Magazyn Ilustrowany”,
      nr 7-8 (2220-21).
[3] Stefan Wiechecki, Mąż za tysiąc złotych, Robert Stiller red., Wydawnictwo Etiuda, Kraków 2007, 304.
[4] Stefan Wiechecki, Helena w stroju niedbałem, Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, Warszawa 1956.