Spotkanie w Śródmieściu - rozmowa




Wiele się mówi o uczestnikach powstania, ale co z tymi, którzy w powstaniu nie walczyli, a byli tam i musieli ze zdwojoną siłą (bez szkoleń, z zaskoczenia) radzić sobie z trudami dnia codziennego sierpnia i września 1944 roku? Do "powstańczych" cywilów trudno dotrzeć, bo oni sami, przytłoczeni bohaterstwem walczących, twierdzą, że nie mają nic ciekawego do opowiadania, że ich historia nie jest istotna. Ot, wybuchło powstanie i musieli uciekać. Nic ciekawego? Nic bardziej mylnego! Ich opowieści są równie ważne, równie interesujące, równie wzruszające i tragiczne, jak tych co mierzyli się z wrogiem na pistolety i nosze.

Jak trafić do tych osób, które przeżyły trudy wojenne, skoro sami swymi opowieściami nie chcą się pochwalić? Czasami wystarczy odrobina szczęścia, jak w przypadku spotkania z Panią Zofią, która swoimi opowieściami dzieliła się do tej pory tylko z najbliższymi. W momencie wybuchu powstania miała 22 lata i mieszkała w Śródmieściu. Posłuchajmy jej opowieści:


  • Wiedziała Pani o powstaniu wcześniej, zanim doszło do wybuchu?
Nie. Dopiero o piątej zaczęły wyć syreny. Nie wiadomo było o co chodzi, co się dzieje. Właściwie tylko Ci, co byli w AK byli rozstawieni w miejscach, gdzie mieli zacząć powstanie. Normalni ludzie nie wiedzieli, bo skąd? Chyba, że ktoś z rodziny brał udział, choć przecież nie mogli o tym mówić.
  • A Pani brała udział w działaniach konspiracyjnych?
Ja nie brałam udziału. Gdyby rodzina była większa, jakoś prędzej się szło, angażowało się, a jak ja byłam tylko z mamą, to nie mogłyśmy się rozdzielić. Właściwie nie miałam żadnej łączności z powstańcami. O godzinie 17.00 siedziałyśmy w domu.
  • Jaki był wtedy stosunek do powstańców, do tych co chwycili za broń?
Radość wielka, życzliwość, pomagało im się jak mogło. Do mieszkania weszli czy po pomoc się zgłosili, to się pomagało, skoro samemu nie można było brać udziału. Czuło się wielką radość, że się człowiek wreszcie uwalnia od tego wszystkiego, że się zwycięży, że się pokona te wszystkie okropności.
  • Jak sobie Panie radziły podczas okupacji?
Zawsze żeśmy razem z domu wychodziły jakieś zakupy zrobić czy znajomych odwiedzić. Po drugiej stronie były sklepy, gdzie trzeba było stać w bardzo długich kolejkach. To były sklepy Meinla dla Niemców, to przedwojenna firma była. Niemcy mogli zakupić w nim wszystko, gorzej było z Polakami, dlatego w czasie wojny jeździło się poza Warszawę, gdzie kwitł handel. Gdy wybuchło powstanie zawsze się miało te ziemniaki w domu, jadło się placki ziemniaczane, także nie miałyśmy kłopotu z jedzeniem ani innymi potrzebnymi rzeczami.

Ulica Książęca podczas powstania (wrzesień 1944), w tle sklep Meinla. Zdjęcie pochodzi z wystawy na placu Trzech Krzyży przed Instytutem Głuchoniemych im. Jakuba Falkowskiego. Jest to jedno z 30 zdjęć dotąd niepublikowanych, pochodzących ze zbiorów Zofii Moskała i żołnierza 3 Kompanii "Reda"Batalionu AK "Miłosz".
  • Przez cały ten czas była Pani z mamą w mieszkaniu?
Mieszkałyśmy w domu na Koszykowej na czwartym piętrze. Gdy wybuchło powstanie, ludzie uciekali prędko do piwnic, do schronów, by się schować gdziekolwiek. Ja uważałam, że lepiej nie żyć już z całym domem niż być zasypanym i czekać czy odkopią czy nie. Później żeśmy się dowiedziały, że ciocia zginęła obok na Mokotowskiej, róg Pięknej. Tam gromadzili się powstańcy wraz z osobami cywilnymi, ale spadła rycząca krowa i trafiła w podwórze od frontu. Do tej pory wzdłuż Koszykowej do Pięknej stoją domy, gdzie się to wydarzyło.
  • Kiedy Pani opuściła Warszawę?
Nie byłam długo w Warszawie. Może ze dwa tygodnie, nie pamiętam. Pamiętam za to jak byłyśmy na stacji natolińskiej i wracałyśmy do domu. Doszłyśmy do rogu Mokotowskiej, po drugiej stronie stał dom, gdzieśmy mieszkały. Naprzeciwko nas jakiś człowiek, nie pamiętam jak wyglądał, zatrzymuje się i mówi: „Nie idźcie tam, bo łapanka pod Waszym domem.” Skąd wiedział i kim był, nie mam pojęcia. Musieli się orientować, kto tam mieszkał. Rzeczywiście tam była akcja, wyciągali z mieszkań, rewidowali, sprawdzali kto mieszka, czemu mieszka, a my z mamą żeśmy skręciły w Mokotowską i poszłyśmy dalej.
  • Bały się Panie wrócić później do domu?
Oczywiście. Wszyscy musieli wyjść z kamienicy, wyrzucali z domu i gdzie było iść? Kierowali do różnych punktów i ludzie szli, gdzie stały ciężarówki i wywożono do Pruszkowa, do obozu. Także, wychodziło się na podwórze, na ulicę i nie wiadomo czy nie powiedzą stawać pod ścianą. Mogli zastrzelić przecież. A potem jak szło się ulicą, jak jechały te ciężarówki, ludzie uciekali gdziekolwiek się dało, byle nie być na drodze. Nas na szczęście to ominęło.
  • I gdzie się Panie udały?
Wsiadłyśmy do pociągu. Weszłyśmy na platformę, nie wiem jakim cudem, bo wysokie były i się jechało. Nie wiadomo było co będzie dalej i gdzie się udać. A dodatkowo, poza Warszawą ludzie nie byli przychylni do Warszawiaków. Nie wiem dlaczego. Pojechałyśmy do Częstochowy, ale krótko tam byłyśmy. Prosiłyśmy Matkę Boską o ratunek. To była jedna, jedyna pomoc – wiara, modlitwa.
  • A potem?
A potem pojechałyśmy do Krakowa do znajomych, ale na krótko i nie był to nasz stały kwaterunek, tak na wyrywki nocowałyśmy. Różnie to bywało. W Krakowie siostry zakonne przyjmowały Warszawiaków i innych uciekinierów i tam żeśmy zostały do końca powstania, ale nigdzie nie było bezpiecznie. Raz w Krakowie jechałyśmy tramwajem i nagle doszły nas słychy, że zatrzymują i wybierają Warszawiaków. Wywozili ich na przedmieścia Krakowa, gdzie był obóz. Myśmy siedziały w tym tramwaju i nie wiedziałyśmy co robić. Wyjść na ulicę, gdzie też pełno Niemców i też mogą legitymować? Jak ktoś wiedział, gdzie uciekać albo miał kenkartę, to inaczej. Na szczęście co drugi sprawdzali i nam się po raz kolejny udało pojechać dalej.
  • Warszawiacy byli ścigani?
No oczywiście. Niemcy bali się, żeby w Krakowie nie było powstania. Pamiętam, że na ulicach porobili murowane płotki, żeby utrudniać poruszanie się.
  • Czy do Krakowa docierały informacje o toczących się walkach w Warszawie?
Na stacjach były kartki wywieszone, na których było napisane co się organizuje, kogo szukają. Czytałam te kartki, a potem wsiadałam do pociągów i starałam się nie myśleć o tym. Ważne było tu i teraz, bo nie wiadomo było czy zaraz nie wejdą Niemcy i nie karzą wysiadać.
  • Kiedy Panie wróciły do Warszawy?
Do Warszawy chciałyśmy wrócić 17 stycznia, jak było wyzwolenie. Jechałyśmy pociągiem, ale w Skierniewicach zastały nas naloty na stację. Bomby leciały na budynek i ludzie nie mieli dokąd uciekać. Jak się skończył nalot i było kilka minut przerwy, mamusia sobie przypomniała, że niedaleko tam mieszkała nasza dalsza rodzina, więc szybko się tam przedostałyśmy. Pod koniec stycznia czy w lutym, mama poszła do Warszawy. Wszędzie były gruzy. Każdy wracał do tego domu, w którym był, mieszkał czy ewentualnie do rodziny i znajomych, a myśmy wtedy nikogo nie znalazły. Nikogo nie było. Nasz dom od zewnątrz był cały, ale w środku był zniszczony. Nie mogłyśmy do niego wrócić, więc zostałyśmy w Skierniewicach.

Ulica Koszykowa w czasie powstania. Źródło: Płaszcz Zabójcy






  • Kiedy Panie ponownie zamieszkały w Warszawie?
Dopiero w roku 50. wróciłyśmy, dzięki pomocy znajomych. Potrzeba było ludzi do pracy, więc zatrudniłam się w Biurze Projektów Kolei. Później Ministerstwo Kolei dawało zakwaterowanie i dostałyśmy pierwsze mieszkanie na Muranowie. Kolej miała domy, które stoją do dziś dnia. Róg Żelaznej i Alei Jerozolimskich - tam ciocia dostała przydział, ale mieszkania były duże i musiały się tam zmieścić dwie, trzy rodziny.
  • Jakie jest Pani najsilniejsze wspomnienie z tamtego okresu?
Najbardziej pamiętam wyprowadzenie z domu, gdzie się szło nie wiadomo dokąd, w tym co się miało na sobie. Miałyśmy mieszkanie i wszystko przepadło. A dokumenty gdzie? Czy kto myślał wtedy o pamiątkach, dokumentach, zdjęciach, gdy bramy rozwalali granatami i kazali wychodzić? Potem mój kuzyn, to dalsza była rodzina, opowiadał jak jechał tramwajem w Warszawie. On był zawsze bardzo elegancko ubrany, kapelusz, kołnierz futrzany, okulary w złotej oprawie i taka laska bardzo oryginalna. Zatrzymali tramwaj i kazali wszystkim wysiadać, a on siedział z tą laską przed sobą, na której oparł ręce w rękawiczkach. Gdy weszli żołnierze, podniósł głowę i patrzył na nich, a oni na niego. Mówią wychodzić, a on się nie ruszył, to dalej patrzą na niego. W końcu odwrócili się i poszli. A gdyby stryj drgnął, trząsł się ze strachu czy jakoś okazał słabość, to już by było po nim. Czasami trzeba było ryzykować. Też miałam kiedyś taki przypadek. W drodze do domu widziałam łapankę - zamknięta ulica, pełno Niemców, ludzie pod ścianą. Trzęsłam się cała i nie wiedziałam co robić. Postanowiłam iść przed siebie, spokojnie, pewna siebie, uśmiechnęłam się nawet przechodząc obok. Gdy tylko znalazłam się w poprzecznej ulicy, ściągnęłam drewniaki, bo w drewniakach się wtedy chodziło i na bosaka leciałam aż nie znalazłam się na czwartym piętrze.
  • A miłe wspomnienia?
Radość, że byłam z mamą, żeśmy się nie rozłączyły.
  • A jak się odnoszono do powstańców już po powstaniu, jak już się wróciło do Warszawy?
Ach. To lepiej nie wspominać.
  • Jak Pani teraz wspomina powstanie?
Słucham radia. Obchody i pamięć są ważne, przecież nie było tak prześladowanego kraju jak Polska. Czytałam też książki o powstaniu wydawnictwa Tygrys, ale teraz już nie, bo po co, skoro samemu się to wszystko przeżyło. Rozmawiałam też często przez telefon z koleżanką, która, jak się okazało później, walczyła w powstaniu. Była ranna, ale dotrwała do końca. I jej rodzina także przeżyła. Później byłam na pogrzebie znajomej Marii, która walczyła w powstaniu. Miała odznaczenia i wszystko. Były fanfary, były syreny, było pożegnanie ze wszystkimi honorami. Wcześniej o powstaniu się nie mówiło. Trzeba było myśleć, żeby mieć tą pracę. Ja nie należałam do ugrupowań, więc nie miałam żadnych dodatków za wykonanie pracy, terminowość itd. Mówiłam, że nie mogę, że muszę do domu wracać natychmiast po pracy.

Teraz ludzie nie wierzą, nie modlą się, a to co nas spotkało to rzeczywiście cud. No bo jak inaczej to wszystko wytłumaczyć, że nas nie zatrzymano wtedy w Krakowie, że uciekłyśmy z Warszawy. Ja teraz przypominam sobie zaledwie urywki z tego co było, ale się nigdy nie zapomni tych ucieczek, ciągłego strachu i innych okropieństw, które wtedy miały miejsce.



Z Panią Zofią rozmowę przeprowadzały: Monika i Iwona Weronika.


* Książki z serii "Żółty Tygrys" wydawane w latach 1957 - 1990, poświęcone były całkowicie działaniom wojennym, wspomnieniom i innym historiom z czasów II Wojny Światowej. Łącznie wydano blisko 700 tomów, pod nazwami: Duże Tygrysy, Małe Tygrysy, Czarne Tygrysy, Seria Bellony i Audio Tygrysy (niektóre poświęcone także I Wojnie Światowej).

** Więcej o okupowanej Warszawie znajdziecie w kolejnym artykule: http://www.kierunekstolica.pl/2014/09/z-zycia-okupowanej-warszawy.html