Sprawy zawodowe zagnały człowieka na Bemowo, a dokładniej na wyjątkowe osiedle, o dźwięcznej i rzadko dziś spotykanej nazwie: Przyjaźń. Skąd się ta nazwa wzięła, to już inna sprawa. Niektórzy jeszcze pamiętają cóż to była za przyjaźń. Ale tak po prawdzie, jakie to ma teraz znaczenie? Zwłaszcza, że wydźwięk nazwy zmienił się na dobre. Osiedle wygląda kwitnąco. Przynajmniej dla mieszczucha, który z zasady, nie nawykł do ciszy, spokoju i ptasiego świergotania w środku miasta.
Teren osiedla jest doprawdy niewiarygodną enklawą zamkniętą w morzu betonu - stolicą spokoju. Przechadzając się alejkami człowiek ma wrażenie, że stąd można wyjść tylko nad morski brzeg albo nad malownicze jezioro. Otrzeźwienie przychodzi w momencie kiedy wychodząc trafiamy prosto pod koła tramwaju (szczęśliwie, Annuszka nie rozlała tego dnia oleju).
Na niewielkim placyku napotykam słynny Klub Karuzela. Nazwa wzorcowo definiuje to czego doświadczam. Gdzie nie spojrzeć, karuzela obrazów - drewniane kolorowe domki otoczone drzewami, przechadzające się po trawnikach koty i psy, w alejkach spacerowicze, mieszkańcy i pracownicy. Dziś panowała tam letnia atmosfera rozprężenia. Dzień przeciągał się leniwie, jakby dopiero wstał i witał radośnie promienie górującego słońca. Napotkany listonosz z właściwą sobie atencją wprowadził mnie w zagadnienia topografii osiedla, dzięki czemu zdążyłem w umówione miejsce na czas. I ledwo znalazłszy się w pomieszczeniu, odmierzałem minuty do wyjścia.
Natura wciąż pozostaje naszym najlepszym przyjacielem. Klimatyzowane powietrze nie zastąpi tego świeżego, podszytego zapachem jodłowych igieł czy kwiatów. Beton, może i twardszy, ale ubitej ziemi nie przebije. Choćbyśmy w marmurach pod kryształowym żyrandolem mieli spędzić całe życie - tęskno nam będzie do dostojnego dębu czy giętkich brzózek, uginających się pod naporem wiatru, szepczących do ucha wiosenne melodie...
PG