Stolica RPA, Pretoria / za plecami fotografa pomnik Nelsona Mandeli / fot. Maciej Klunder |
Ostatnia wizyta w Waszyngtonie, rozbudziła naszą ciekawość i apetyt. W tym tygodniu zmieniamy kierunek (a także perspektywę) z zachodniego na południowy i zaglądamy do najdalszego zakątka Czarnego Lądu. Ludziom z północy może wydawać się, że świat stanął tam na głowie. W rzeczywistości, pod płaszczykiem grozy odkrywamy inny wymiar, w którym życie nabiera wyrazistego smaku. Ale zacznijmy od początku.
Republika Południowej Afryki wita ciepłym zimowym słońcem. Dni są tam teraz krótkie, a światło jest niezbędne dla zapewnienia minimum bezpieczeństwa, trzeba więc z niego korzystać. Po 10 godzinach i 40 minutach lotu, wylądowaliśmy w kraju, gdzie niemal wszystko sprowadza się do najprostszych instynktów: uciekaj albo walcz. Już na lotnisku napotykamy trzy bramki: nic do oclenia, odprawa celna, broń. Sprawa zaczyna nabierać sensu, kiedy w drodze z lotniska obserwujemy niekończące się posesje, zabudowane wysokimi murami i obłożone drutem kolczastym.
Pierwszy dzień przynosi też interesującą obserwację. Jeśli, napotkawszy miejscowych, nie wiemy jak przełamać pierwsze lody, lepiej wybrać temat z gatunku tych neutralnych (nieocenioną pomoc niosą Brytyjczycy). Publiczne wspominanie Nelsona Mandeli, Die Antwoort lub filmu Dystrykt 9, może tylko pogorszyć
sprawę. Dzieje się tak, gdyż ludzie są tam dość podzieleni
światopoglądowo - coś na kształt rodzimego podziału na zwolenników PO i
PiS. Rzecz w tym, że mieszkańcy RPA mają nie tylko gorące głowy, ale i
dostęp do broni palnej. I robią z niej użytek. Wobec takich argumentów trzeba skapitulować. Jeśli
zaś ujdziemy z życiem w starciu z ludźmi, możemy mieć mniej szczęścia
podczas spotkania z dzikimi zwierzętami. Ostatni, dość głośny wypadek jaki zdarzył się w RPA, nie jest specjalnie wyjątkowy.
Dystrykt 9
Przyjezdni, którzy ze względu na pracę spędzają w RPA dużą część roku, stają
się skarbnicą wiedzy o tym przedziwnym, ale i na swój sposób
pasjonującym miejscu na ziemi. Przede wszystkim: na hotelach nie warto oszczędzać, będzie to nasza enklawa na czas pobytu (vide: my hotel is my castle). Owszem, opłaty biją trochę po kieszeni, ale to naprawdę konieczność.
Za dnia, w mieście, można sobie jeszcze pozwolić na odrobinę zapomnienia (odrobinę!). Natomiast po zapadnięciu zmroku poziom bezpieczeństwa spada gwałtownie, dosłownie - z prędkością światła. Miłośnikom astronomii, którzy zechcieliby obejrzeć południowe niebo, a w szczególności Krzyż Południa, odradzamy nocne eskapady za miasto. W miarę możliwości, wyjścia powinny być planowane, a następnie realizowane zgodnie z założeniami (włączając plan B). W ogóle, aby poruszać się tam bezpiecznie, należy zapomnieć o wielu
współczesnych unio-europejskich zasadach. Osoby przyzwyczajone do manifestowania tego, że
mają do czegoś prawo lub, co gorsza, że coś im się należy, mogą w
zamian otrzymać "kulkę" - a w najlepszym wypadku, wzbudzą tylko uśmiech politowania. To dobra lekcja - uczy, że życie toczy się niezależnie od tego, co zapisane w dyrektywach.
Jeśli nie chcemy korzystać z usług taksówek, dobrze jest wypożyczyć samochód na czas pobytu - życzliwi
miejscowi radzą, aby nie zatrzymywać się na skrzyżowaniach, jadąc przez
slumsy. Czterech "nietutejszych" w stojącym aucie to nadzwyczajna okazja! Po co
ryzykować?
Hijacking Hotspot / fot. Maciej Klunder |
Będąc na drodze, często spotkamy się ze znakiem: Hijacking Hotspot (na zdjęciu powyżej). Nie, w tym punkcie nie ma dostępu do internetu. Znak informuje o obszarze, na którym najczęściej dochodzi do kradzieży aut (światło dnia nie jest żadną przeszkodą). Sama czynność odbywa się nieco inaczej niż w Europie. Ot, na drodze pojawia się grupa mężczyzn z odbezpieczonymi karabinami w dłoniach i grzecznie (lub niegrzecznie) prosi o opuszczenie auta i przekazanie dokumentów oraz kluczyków. Nawet mając ze sobą broń, niewiele zdziałamy. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, jeśli incydent ma miejsce za miastem. Wówczas czeka nas kilkudziesięciokilometrowy spacer wśród dzikich zwierząt i tych mniej życzliwych miejscowych - oczywiście przy założeniu, że zapamiętaliśmy plan okolicy i wiemy jak wrócić (patrz: plan B). To wszystko sprawia, że każdy tak oznaczony odcinek dłuży się niemiłosiernie.
Jeśli widzicie na tym zdjęciu lwicę, możecie być pewni, że i ona widzi Was / fot. Maciej Klunder |
Carpe diem
Paradoksalnie,
najłatwiej
stracić życie na miejskiej ulicy lub autostradzie. Poziom kultury jazdy jest, krótko mówiąc,
odwrotnie proporcjonalny do liczby wypadków śmiertelnych. Rzeczą
nagminną są palące się samochody. Jednym słowem, każdy dzień przynosi
nowe zdarzenia, które utrzymują poziom adrenaliny na wysokim poziomie.
Co istotne, jest w tym wszystkim jakiś pierwiastek, jakiś osobliwy magnetyzm, który sprawia, że człowiek chce tam zostać. Wystarczy to co usłyszałem od mojego gościa po powrocie: - Wiesz co jest tam fajne? Wychodzisz do pracy i nie wiesz czy wrócisz. Każde wyjście trzeba należycie zaplanować. Gdzie dokładnie jedziemy? Kiedy jedziemy? Ile czasu spędzimy na miejscu? O której i którędy wracamy?
To wszystko się liczy. To nieraz kwestia życia i śmierci.
W
takich
warunkach człowiek nie marnuje czasu na rzeczy nieistotne. Solidna dawka zagrożenia
sprawia, że zaczynamy żyć pełniej. Mało tego, przy tej okazji
uświadamiamy sobie, ile
czasu schodzi nam na sprawy miałkie, kiedy jesteśmy w Polsce. W RPA ten garb
znika w mgnieniu oka, ponieważ
kiedy w grę wchodzi przetrwanie, priorytety natychmiast się zmieniają. Wszystko inne schodzi na dalszy plan.
Kolejne wyjścia na miasto i rozmowy z miejscowymi zdają się tę tezę
potwierdzać. Ludzie są na ogół życzliwi, uśmiechają się
często. Można powiedzieć, że czerpią radość z małych przyjemności,
żyją chwilą. Tu na prawdę nie ma czasu na zamartwianie głupotami, skoro
każdy dzień, ba, każda godzina czy minuta, może
przynieść niespodziewany zwrot akcji.
Jednak
wbrew temu, co można pomyśleć, życie tu nie jest wyłącznie jedną wielką
loterią. Wiele zależy od nas samych. Należy po prostu wziąć pełną odpowiedzialność za własne życie, czyli: zachować dużą dozę rezerwy,
kierować się zdrowym rozsądkiem i mieć przy tym odrobinę szczęścia, kropka.
A, i jeszcze jedno: według statystyk, RPA to najbezpieczniejszy kraj w Afryce! Jeśli więc rozważamy wakacje w Tunezji czy Egipcie, może warto zdecydować się na wyjazd tak daleko na południe kontynentu, jak tylko się da (dalej, już tylko pingwiny). Zgodnie z zasadą: co cię nie zabije...
Piotr Gruchała
Nosorożce mają pierwszeństwo na drodze / fot. Maciej Klunder |